1/2 Iron Mana - Triathlon Bydgoszcz-Borówno 2016
Wyrwana z okowów korporacyjnej codzienności, niczym Colin Smith z poprawczaka, pojechałam w kujawskie piękne lasy pobiec w Bydgoszczy w Triathlon Polska na dystansie 1/2 Iron Mana. Wysuszona życiówka z Suszu ciążyła mi 3 minutami ponad magiczną (jak każda) granicę 6 godzin. Tym razem miała być piątka z przodu. Całkiem spora ilość czasu. Co się robi przez te godziny? Oczywiście poza tym, że się płynie, pedałuje i biegnie, je żele energetyczne i pije izotoniki, walczy ze swoimi słabościami i goni marzenia, oczywiście. Ja w tym czasie układałam w głowie kolejne zdania reportażu uczestniczącego. Ot, odezwała się we mnie żyłka dziennikarska. Żałowałam, że nie ma (chyba? jeszcze?) takiego urządzenia, które spisywałoby myśli, frazy jakie budujemy w głowie. Najlepiej telepatycznie - tak, żeby nie trzeba było tego ustrojstwa wkładać pod czepek. Przecież to waga, no i strata na opływowości kształtu głowy! Pozostało mi zatem zapamiętać co pod tym czepkiem, a potem kaskiem i daszkiem, mi się w tej głowie telepało. Teraz się okaże jak u mnie z pamięcią.
10:45. Szybkie rozeznanie się w rozstawionych na jeziorze bojkach kierunkowych, rozpływanie i już ustawiamy się na starcie. Woda chłodna, zwłaszcza w porównaniu do nadal ciepłego, dusznego powietrza. Idealna do pływania. W ostatniej chwili poprawiam okularki, bo czuję, że lewe oko nie trzyma dobrze. Proszę Filipa by dociągnął paski okularków. Idzie ciężko, bo to emocje i ręce mu się trzęsą. Coś zaciągnął, ale różnicy nie poczułam.Cóż trudno - tyle miesięcy już w nich pływam i zawsze było dobrze, więc i tym razem musi być. Ustawiamy się trochę z lewej, gdzieś w 3 rzędzie, tak, by ani nie być na końcu, ani nie wylądować w samym centrum tzw. pralki. Pływać umiem całkiem nieźle, ale zapasy w wodzie idą mi kiepsko, głównie przez gabaryty i jednak w walce na ręce i nogi zazwyczaj przegrywam. 11:00 START! Jednak ustawiłam się źle. Dostaję po głowie. Trochę walczę, bo przecież i tak w końcu się przecisną. Kopniak w żebro. No dobra odpłynę na prawo. O nie, tu też ciasno! Dobra byle do pierwszej bojki i się rozluźni. Przecież w Suszu też tak było - pierwsze 500 metrów w ścisku. Nawet głowy nie trzeba było wystawiać do nawigacji, bo i tak tłum nadawał kierunek. Tam mi się to nawet podobało. Tłum trzymał rytm, ja złapałam swój i gdy się rozluźniło płynęłam już "swoje". Spokojnie, równo. Mijamy jednak pierwszą bojkę, ścisk nie traci na mocy. No dobra, to wyczekam do drugiej bojki - potem długa prosta do brzegu, więc musi się rozluźnić! Walczę, szukam swojego miejsca, gubię rytm, nie mogę złapać swojego długiego oddechu na 4 machnięcia ręką. Druga bojka. Jest lepiej. Ustala się grupa o podobnym tempie. Świetnie! Teraz pójdzie gładko! Aż tu nagle lewy okular puszcza. Woda napływa do środka przy każdym ruchu głowy. Byle do brzegu, obiegając bojkę przed drugim kółkiem poprawię okularki i drugi kilometr pójdzie gładko. Wybiegam, poprawiam, majstruję przy paskach. Wbiegam do wody i...nie udało się. Trudno, cóż zrobić - zresztą już raz udowodniłam, że potrafię pływać nawet z zerwanymi okularkami, więc i tym razem dam radę. Do końca płynę już z zamkniętym lewym okiem. Nawigacja na jedno oko nie jest łatwa, płynę więc zygzakiem. Za to - jak się okazuje - szybko i ku własnemu zaskoczeniu na brzeg wybiegam po 39 minutach. Jest sukces - udało się złamać 40!
Biegnę do wieszaka, przebieram się. Kolega obok nieśpiesznie wyciera stopy przed wciągnięciem skarpetek. Dopiero po chwili łapie mnie refleksja, że mnie to się jednak śpieszy - skoro tak ładnie popłynęłam, to szkoda teraz tracić cenne sekundy w strefie zmian. Zapinam kask i biegnę po rower. Wskakuję na siodełko i gęba sama mi się śmieje. Leje już regularny deszcz, jest ślisko, ścierniska na tle ciemnych chmur wyglądają smutno jesiennie. A ja nie mogę przestać się uśmiechać! Czyżby euforia...triathlonisty? Endorfiny trzymają mocno i z tą radością na luzie, myśląc, że przecież robię to wszystko dla rozrywki, dla radości z ruchu, dla tychże endorfin właśnie, bez spiny, przejeżdżam połowę dystansu. Na zakręcie tuż przed długim zjazdem mijam kibicującą nam Kasię. Kasia krzyczy: "Ola ciśnij! Jesteś piąta wśród kobiet!!!". "KTÓRA?!?!" - krzyknęłam z niedowierzaniem. "PIĄTA!!!"
I w tym momencie podejście "jestem tu dla zabawy" ustąpiło myśli "no jak piąta to trzeba walczyć! Dajesz von Traumstein! Pedałuj ile potrafisz!" I pewnie dzięki temu udało mi się ostatnią pętlę dokończyć z tempem 30 km/h. Nie udało się za to złamać upragnionych 3 godzin. Zabrakło 78 sekund. Niby nic, a jednak magia liczb działa i niedosyt został. Trudno - tym mocniej będę walczyć następnym razem. W strefie zmian uwijam się szybko - organizatorom trzeba przyznać, że pomysł z tym, że nie trzeba samemu odwieszać roweru na wyznaczone miejsce, tylko wystarczy zostawić go w rękach już czekających wolontariuszy - genialny! Duży plus za to! Dla wolontariuszy również! Teraz zostało mi już tylko przebiec 21 km. A tymczasem zmęczone i zmarznięte (bo przecież cały czas lało i wiało) nogi są ciężkie i zdrętwiałe. Trudno, może to rozbiegam. Wciągam kolejny żel. Dobrze, że Filip namówił mnie by tym razem zaopatrzyć się w ich większą ilość. Na rowerze się przydały bardzo. W biegu też. I przydają się nadal (nawet teraz, gdy po kilku dniach piszę te słowa), bo zasłodzenie taką ilością cukru wywołało niechęć do słodyczy i łatwiej trzymać dietę. (Oczywiście, jak Natka zapewne słusznie zauważy, lody z Kazimierza to co innego - one są ponad to!). Na moim pierwszym kółku dobiega do mnie Filip - to już jego drugie. Leci jak na skrzydłach. Ten to ma parę w nogach! Biegnę dalej ciekawa jak wygląda trasa. Byle przetrwać pierwsze kółko. Potem będzie z górki. Aż do trzeciego, ale wtedy to już siłą woli pobiegnę.
Mija mnie jedna dziewczyna. Widać biegaczka, bo też pędzi jak na świeżości. Trudno, dla mnie skończyła się walka o miejsce. Muszę zdecydowanie potrenować bieganie na zakładkę, na zmęczeniu. To zdecydowanie moja najsłabsza strona. Kończę pierwsze kółko, na zakręcie przy stadionie mijam Marcina, który robi pełen dystans. To jego debiut, ciężko na niego pracował przez wiele miesięcy i bardzo mu kibicuję. Jednak to Marcin krzyczy do mnie: "Ola przyspiesz!!!". Działa. Poszło w nogi. Przyspieszam. Drugie kółko idzie gładko, tak jak przewidywałam. Wyprzedzam kilka osób. Gdzieś od połowy trzymamy sobie wzajemnie tempo z - nieznanym mi wcześniej - Radkiem. Na stadionie ja jednak trochę słabnę, on za to przyspiesza. Szkoda, bo we dwójkę łatwiej utrzymać motywację. Byle nie stracić go z oczu zatem! Tak się ciągnę kilkadziesiąt metrów za nim przez połowę ostatniego okrążenia. Wolontariusz krzyczy do mnie! Uważaj, bo cię doganiają! Trudno, niech dogonią - myślę, a zza pleców słyszę "eee nie będziemy jej gonić". Kilkaset metrów dalej dziewczyny mnie jednak mijają. Biegną we dwie, razem, równo. Dobiegam do przedostatniej długiej prostej. Kolega Radek osłabł i zaraz go dogonię. Ciekawe ile zostało. Niby znam już trasę, ale nigdy nie umiałam właściwie oszacować odległości, a zegarka biegowego nadal nie mam. Do pełnego sukcesu, czyli złamania 6 godzin zostało mi jeszcze 20 minut. Jeśli mam przed sobą 2 km to luz - jeśli 4, to będzie ciężko. Trzeba przyjąć, że jest więcej i walczyć. Biegnę. Tuż za Radkiem. Wyłania się most, finisz i meta. A jednak było bliżej niż myślałam! Uda się! Biegnę. Sprint na finiszu. I jestem, jestem na mecie 1/2 Iron Mana a na zegarku zaskakująco dobry czas 5:49:37!
Spotykam Kasię i z radości padam jej w ramiona, po policzkach płyną łzy szczęścia. To niesamowity ładunek pozytywnych emocji! Ogromna radość, satysfakcja, wzruszenie. Takie rzeczy tylko w sporcie. Dołęgowscy piszą, że szczęśliwi biegają ultra. Ja myślę, że szczęśliwi robią długie dystanse - nie tylko w biegu. Jestem szczęśliwa. Dodatkiem do tego jest to, że wynik uplasował mnie na 2 miejscu w kategorii. Pierwsza zawodniczka staje na podium w klasyfikacji open, więc zgodnie z zasadami ja dostaję nagrodę za miejsce pierwsze. To wisienka na torcie tego, że udało się zrealizować własne plany, marzenia, że udało się zmobilizować siebie samą, że tak dobrze się płynęło, że tak przyjemnie się jechało. To ten tort tak doskonale smakuje! Ale owszem, wisienka też słodka!