top of page

Sardynia po mojemu


Wylądowałyśmy w Cagliari koło 1 w nocy. Ryanair tym razem nie był on time. Burzowa pogoda nad Europą go jednak usprawiedliwia. Z lotniska o tej porze już tylko taksówka. Wprost do mieszkania Danieli (nasze noclegi po raz kolejny zawdzięczamy Airbnb), przemiłej Włoszki, która troszczyła się o nas niczym włoska mamma w wersji 2.0 i wysyłała nam zrobione na google maps instrukcje poruszania się po okolicy – jak dojść do bankomatu, a jak na przystanek. Polecam tego użytkownika!


Zwiedzanie Cagliari nas nie kręciło, pojechałyśmy więc tylko na śniadanie i prosto na dworzec autobusowy złapać transport do naszego Masainas. Dworcowy Capo di tutti Capi poinstruował nas, z którego stanowiska odjedzie nasz autobus – nie byłyśmy tylko pewne o której, na wszelki wypadek więc przesiedziałyśmy na brudnym dworcu chyba ze 2 godziny obserwując miejscową młodzież. Za zaledwie 6 euro autobus zabrał nas w wycieczkę objazdową po południowo-zachodniej części wyspy. Okolica spalona jest słońcem. W krajobrazie dominują żółcie, ochry i ceglaste brązy, a zieleń wydaje się być w swym najbardziej szarym z możliwych odcieni. Poza tym wszystko tu jest małe. W maleńkich wioskach, są maleńkie domki, przed którymi stoją małe samochody. Wysiadłyśmy w Gibie, gdzie skierowałyśmy się do lokalnej knajpki i czekając na Glorię – naszą gospodynię z Masainas – wypiłyśmy po sardyńskim browarku. Trzymając się decorum – małym. Okazało się, że dom Glorii mamy przez większość pobytu na wyłączność. Luksus! Dom z ogrodem oliwnym, z tarasu widok na winnicę, okoliczne wzgórza oraz morze na horyzoncie. Do plaży mamy stąd jakieś 5 km, do kajtowego spotu – 12 km. Jeszcze w czwartek wybrałyśmy się na spacer na plażę, chwila relaksu, szybka kąpiel w ciepłym morzu i w drodze powrotnej udało nam się złapać stopa. Młody Włoch bardzo dziwił się jak to możliwe tak przyjechać tu na wakacje, nie mieć samochodu, poruszać się na piechotę i w ogóle co to za zwyczaj łapać stopa. Śmiał się w swym zdumieniu bardzo. Jeszcze nie raz jak przyznamy lokalsom, że nie mamy auta, wzbudzimy zdziwienie.


Rano poszłyśmy pożyczyć rowery – jakiś środek transportu się nam jednak przyda. Dzień był pochmurny, ale dzięki temu też upał zelżał, więc o wiele przyjemniej było zwiedzać okolicę z rowerowego siodełka. Pojechałyśmy do Porto Botte, potem wzdłuż jeziorek solankowych dalej w stronę Tratalias i na obiad do Giby. Wyszło nam niespełna 40 km rowerowej wycieczki po okolicy. Niby niewiele, ale na nasze rekreacyjno-relaksacyjne potrzeby idealnie. Tym bardziej, że wypożyczone rumaki mają napędy w stanie wołającym o ratunek. Rdza miesza się z piachem i pyłem. Nie ma jednak tego złego, bo dzięki temu bez wyrzutów sumienia jeździmy nimi na plażę. I po plaży.


Masainas to wioska, gdzie jedynymi turystami są kite surferzy, dla których pobliskie Porto Botte ma idealne warunki – długa zatokowa plaża, z łagodnym piaszczysto-trawiastym wejściem do wody, sprzyjające wiatry. Szkół kajtowych jest kilka, w tym dwie polskie, bo też rodacy stanowią większość amatorów wody i wiatru. My jeszcze w Polsce zdecydowałyśmy się na Kiteparadiso. Alternatywą jest SkyHigh – co do jakości instruktorów czy sprzętu się nie wypowiem, ale nas zniechęciło to, że nie tylko są drożsi, ale też lekko snobistyczni: nawet żeby kupić u nich butelkę wody musisz zapisać się do klubu i – rzecz jasna – uiścić opłatę wpisową 5 EUR za dzień klubowej przynależności. Kiteparadiso polecamy natomiast szczerze – świetna ekipa, pełna profeska, ale też pełen luz. Właściwie już po kontakcie mailowym miałam poczucie, że umawiam się nie ze szkołą kajtową, ale ze znajomymi. Znają okolicę na wylot i chętnie pomagają zorganizować nocleg, transport czy wypożyczenie rowerów.


Zdecydowanie inny charakter ma odległe o 16 km Porto Pino – miejscowość stworzona dla turystów, gdzie poza sezonem nie ma żywej duszy. Faktycznie ludzi więcej, ale i tak trudno mówić o tłumach – albo sezon się jeszcze na dobre nie rozkręcił, albo zdecydowana większość turystów wybiera Szmaragdowe Wybrzeże na północy wyspy. To w Porto Pino znalazłam warunki do dłuższego pływania. Warto tu też przyjechać na MTB – okoliczne wzgórza można ciekawie zjeździć. My posmakowałyśmy ich oferty tylko trochę, bo z naszymi hamulcami lepiej było nie ryzykować lotu z klifu.


Nie samym sportem człowiek żyje – jeść też coś musi! Jako, że okolica rolnicza, to zaopatrywałyśmy się po sąsiedzku w świeże owoce, warzywa, wino i oczywiście sery, których nie mogło zabraknąć w menu na pasterskiej Sardynii. Najbardziej urzekła nas Agroturistica Sa Reina. Stojący w środku pola domek z gliny, słomy i drewna (dzięki czemu nawet w środku upalnego dnia panuje w nim miły chłód), a w środku profesjonalna kuchnia, w której Anja – osiadła tu Niemka – serwuje proste, ale absolutnie przepyszne kolacje, a właściwie uczty, bo smakołyków jest nie do przejedzenia. 25 euro od osoby za 5 daniową kolację z winem – warto! Wszystko przygotowywane jest ze składników wyhodowanych własnoręcznie przez Anję i jej niemiecko-włoską rodzinę. Wracałyśmy tam jeszcze nie raz by kupić warzywa (najlepszą cukinię, jaką w życiu jadłam!), chleb i obłędny domowy jogurt. Jeśli będziecie w okolicy koniecznie musicie Anję odwiedzić, ale warto się zaanonsować, bo może się zdarzyć, że braknie dla was strawy, jeśli przyjdziecie niezapowiedziani – w końcu to nie restauracja, a domowa kuchnia.


10 dni w Masainas upłynęło nam niezwykle słodko i leniwie. To doprawdy idealne okolice na relaks, ale też na trening triathlonowy, bo o nim przecież zapomnieć nie mogłam. Choć bez szosy (jeśli kiedyś tu wrócę to z pewnością z Bianką lub zarezerwowanym rowerem, bo Sardynia to raj dla kolarzy!), ale jednak wykręcałyśmy te trzydzieści kilka km dziennie, nie raz pod wiatr, który nie pozwalał mknąć szybciej niż 8 km/h (tak: osiem!) po płaskim. Do tego trochę biegania w upale, trochę pływania wśród fal, trochę kitesurfingu.


Ostatni dzień spędziłyśmy w Cagliari. Planowałyśmy wypożyczyć skuterki i zwiedzić większą okolicę, ale musiałyśmy trochę zmienić plany z racji niespodziewanych utrudnień transportowych. Z Carbonii (dokąd podrzucił nas zaprzyjaźniony Pedro z Kiteshomes) do Cagliari jechałyśmy pociągiem, który - jak się okazało – podzielony jest na dwa odcinki i nieopodal Villamassargia należy się przesiąść do innego składu. Dowiedziałyśmy się o tym dopiero wtedy, gdy konduktor przed odjazdem naszego składu z powrotem do Carbonii zapytał dokąd my właściwie chcemy jechać. Pociąg do Cagliari odjechał, następny za 2 godziny, które to spędziłyśmy chowając się przed słońcem w dworcowych podcieniach.


Cagliari, choć przy pierwszym poznaniu nie zachęciło nas do siebie, okazało się pięknym miasteczkiem. Jest tak naprawdę niewielkie (przynajmniej w swej turystycznej części) i najważniejsze miejsca można zwiedzić spacerem, choć jest to dość męczące zadanie w lipcowym upale, gdyż czeka nas trochę schodów i podejść. Warto jednak wdrapać się na wzgórze zamkowe, bo to właśnie zamek i uniwersytet oraz okalające je uliczki tworzą uroczy klimat miasta, który zabiera nas w podróż do okresu panowania Królestwa Aragonii (wyraźnie czuć ten hiszpański sznyt), a nawet do czasów rzymskich. Spacer po zaułkach starego miasta, zakropiony delikatnie wytrawnym vermentino lub nieco słodszą malvasia di sardegna, doprawiony lokalnymi serami, wędlinami czy pastą – to najlepszy plan na wieczór w Cagliari.


Sardynia 29.06 – 09.07.2017

Whos' way?

Mówią o mnie dziewczyna cyborg od serników. Jak miałam 12 lat podczas lektury Słownika Wyrazów Obcych Kopalińskiego urzekła mnie koncepcja hedonizmu. Jego epikurejskie wydanie szybko okazało się nadto pasywne. W poszukiwaniu endorfinowego haju przekraczam granice, wylewam pot i łzy, zdzieram buty i obijam kolana. 

  • Black Facebook Icon
  • Black Instagram Icon
Never Miss a Post!
bottom of page