Zima 2017
To była wyjątkowo dobra zima! Sezon zdecydowanie wart tego, by przeżyć go jeszcze raz, jeszcze raz posmakować tej pysznej sanny, przejść tymi drogami, wspomnieć założone w puchu linie, poczuć te emocje, dreszcze (i te z podekscytowania, jak i te z zimna) i oczywiście pooglądać widoki! Zapraszam Was do krótkiego podsumowania zimy 2017 - Winter 2017 by I do things My Way!
Sezon zaczął się dość wcześnie, bo już w listopadzie wyjazdem na Stubai. Warunki wymarzone - puchu co nie miara, słońce, dobra ekipa - w tym też spotkani przypadkiem znajomi z Tomkiem (autorem poniższej filmowej zajawki) na czele. Były i narty i snowboard. Było słodko!
Grudzień upłynął pod znakiem nart back country z najbardziej pozytywną na świecie biegówkową rodziną ze Stowarzyszenia Zimowy Beskid Wyspowy. Już 3 grudnia zima, choć wedle kalendarza miało jej jeszcze nie być, dała o sobie znać i dopieściła nas ogromną ilością puchu i przeuroczymi widokami. Tydzień później już w odwilży, ale dalej śmiechu i śnieżnej zabawy było co nie miara - w końcu, jak to mówi Tomek z Dobrej Chaty - biegówki to taki sport, którego stałym elementem z założenia są wywrotki. W istocie zjazdy na wąziutkich nartach bez krawędzi i wygrzebywanie się z zasp dostarczają ogromnych pokładów endorfin. No chyba, że ktoś jest mistrzem telemarku. Ja nie jestem, więc mam ubaw.
W nowy rok weszłam splitboardowo i tatrzańsko - i chyba coś w tym jest, że jaki sylwester, taki cały rok, no w tym wypadku raczej sezon.
W długi weekend na Trzech Króli zawitały siarczyste mrozy. Zimno mi jednak nie straszne, ba! właśnie ze względu na zapowiadane -30 C wybraliśmy się z Bartkiem na nocną turę na Skrzyczne. Bartek chciał przetestować sprzęt przed planowanym zimowym wyjazdem na Kaukaz. Ja po cichu chciałam się na tenże wyjazd wkręcić. Tura wyszła doskonale i nie bez przygód, włącznie z pomyloną trasą zjazdu i pół godzinnym marszem po Szczyrku w nocy, by wrócić do miejsca, gdzie zaparkowaliśmy samochody. Sprzęt został przetestowany, towarzystwo wstępnie też - perspektywa Kaukazu w marcu zaczęła się rysować coraz wyraźniej. Po tym nocnym wypadzie pojechałam na szybką drzemkę do Zawoi i już o 7 rano dalej w drogę, bo puszyście kusiły Tatry! I nie były to obietnice bez pokrycia, a widoki były jak z bajki!
Niespełna dwa tygodnie później miałam w Tatrach spędzić kilka dni na kursie zimowym. Plany pokrzyżowała mi paskudna grypa... Ale dzięki temu wybrałam się w niedzielę na splitboard (jak się okazało jest to najlepsze panaceum na wszelkie przeziębienia!) na Kopę Kondracką i to był punkt zwrotny nie tylko dla tego sezonu, ale i dalszych moich ścieżek. Mówią, że nic się nie dzieje przypadkowo, więc może to jednak nie była całkiem przypadkowa grypa ;) Przypadkiem natomiast na tej Kopie spotkały się ścieżki moje, Kasi, Grześka i Marcina. Gdybyśmy się umówili, to by pewnie nie wyszło. Podchodziłyśmy we dwie - Kasia na nartach, ja na splicie. Wybrałyśmy podejście zielonym szlakiem na Przełęcz pod Kopą, czyli podejście ciut ambitniejsze, dość strome i - w ówczesnych warunkach - mocno zmrożone. Na oblodzonych fragmentach Kasia na nartach miała nade mną ogromną przewagę (wszem i wobec przyznaję, że split niedoskonałym sprzętem jest i oddaję prymat nartom), ale nadrabiałam siłą i determinacją. Bez harszli, za to z czekanem w ręce jakoś wdrapałam się na przełęcz, ale przekonałam się, że wstać, gdy wisisz na czekanie z nogami wpiętymi w dwie deski, to naprawdę niełatwa sprawa! Po tej gimnastyce podziwiałam widoki z Przełęczy i tam poznałam Grześka, który nie wygłupiał się jak ja i rozważnie na górę wszedł z buta z deską przy plecaku. W nagrodę za trudy podejścia postanowiliśmy poszukać puchu do zjazdu. W tym czasie Kasia obróciła na szczyt i przymierzała się do zjazdu drogą wejścia. Na Kopie do naszej dwójki dołączył jeszcze niespodziewanie Marcin i przeszliśmy jeszcze na Giewont. Nagroda była warta trudu - gdzieś w cieniu Śpiącego Rycerza znaleźliśmy nieprzejeżdżony fragment zbocza. To była fantastyczna tura w jeszcze lepszym towarzystwie, którego przecież tamtego dnia rano nawet nie znałam.
Już tydzień później mieliśmy się z Grześkiem spotkać ponownie. Najpierw jednak, w sobotę, inna wcześniej zadzierzgnięta znajomość miała swoją kontynuację. Pobudka o 4:00 rano i wraz z braćmi Żet (czyli Bartkiem, znanym już z mroźnej nocnej tury na Skrzyczne, oraz jego bratem Tomkiem) w drogę do sąsiadów z drugiej strony Tatr. Cel: Łomnicky Stit, na któryż to wyjście miało dać nam z braćmi Żet szansę sprawdzić się wzajemnie w akcji przed wyprawą na Kaukaz. Trafiła nam się mega lampa, bardzo sprzyjające warunki podejścia, w części zejścia możliwość skorzystania z poręczówki innej grupy, oraz - niestety - kasza w żlebie na zejściu (a ja bardzo nie lubię przechodzić żlebów w takich grząskich warunkach). Przede wszystkim jednak absolutnie piękna panorama caluśkich Tatr z ich drugiego najwyższego szczytu. No i ekipa sprawdziła się na tyle, że po powrocie do Krakowa kupiłam bilety do Gruzji.
Nazajutrz, na drugim gór skraju, w Zachodnich, Grzesiek z Robertem zaproponowali dalece odmienne sposoby smakowania Tatr. Zrealizowaliśmy projekt pod roboczą nazwą zimowego triatlonu, w którym połączyliśmy MTB z trekkingiem i freeridem. Było pysznie! I kto by pomyślał, że tak słodkie będą owoce przypadkowego spotkania pod Kopą! A to dopiero początek!
Chłopaki bardzo starali się bym złapała bakcyla MTB. Tym samym już w kolejny weekend wciągnęli mnie w fantastyczną imprezę, kiedy to u podnóża Tatr śmigaliśmy na jeszcze grubszych oponach. O kołowaniu na fatbike'ach pisałam już tu: http://idothingsmyway.wixsite.com/myway/single-post/2017/02/19/Daleko-od-szosy
Po powrocie, miejsca w miejskiej rzeczywistości nie zagrzałam i szybko wywiało mnie znów w Tatry. Na kilka dni moim domem stała się Betlejemka (tatrzańska baza Polskiego Związku Alpinizmu). Stamtąd codziennie ruszałam szlifować umiejętności i pogłębiać wiedzę z zakresu asekuracji, różnych form wspinaczki zimowej/wysokogórskiej, bezpieczeństwa lawinowego itd. Wszystko przy słonecznej pogodzie, wśród przepięknych krajobrazów i w doskonałym towarzystwie. Oprócz nowych umiejętności i ciekawych znajomości, została mi z tego wyjazdu jeszcze jedna pamiątka - blizna na brodzie po czekanie. W myśl powiedzenia Jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz, bardzo dokładnie wytrenowałam ważną umiejętność hamowania na czekanie przy jednoczesnym jego NIE(!)wbijaniu sobie w głowę. Nauka odbywała się metodą prób i błędów.
Po dniach spędzonych w uprzęży zatęskniło mi się do swobody szusowania, zatem w ostatni weekend lutego wróciłam w Tatry ponownie uzbrojona w splitboard. Szybka tura na Kasprowy, przejście na Beskid i dalej zjazd, który z racji punktu startowego w dość mocno nachylonym terenie wzbudził małą sensację wśród gawiedzi kolejkowiczów w adidasach.
Marzec przyniósł ze sobą wyprawę na pięciotysięcznik, z której relacja jeszcze dojrzewa (zrodziła się w bardzo niskich temperaturach, więc jeszcze trochę musi odtajać).
Wisienką na tym zimowym torcie były Dni Lawinowo Skiturowe w Dolinie pięciu Stawów 1-2 kwietnia. Dla mnie był to wyjazd przede wszystkim towarzyski i chilloutowy. Tym razem bez większych sportowych ambicji. Było słonecznie, było radośnie i było ciekawie, bo drużyna z Piątki zawsze staje na wysokości zadania!
To była absolutnie fantastyczna zima! Teraz pora na równie fantastyczny ciepły sezon! Wiosno przybywaj!