top of page

Jak oddychać rozrzedzonym powietrzem?

Tajemnicą nie jest żadną, że w wysokich górach gęstość powietrza spada, a wraz z nią komfort oddychania i - w konsekwencji - wydolność czy możliwości wędrowca. Lekką różnicę czuć już powyżej 3000 m, ale według mądrych głów powyżej 5000 m zaczynają się już warunki ekstremalne. Czyli takie jak lubię. Z zasady. Doświadczalnie sprawdzałam to przy okazji wejścia na Elbrus.


W piątek 2 września po zakończeniu szychty obrałam kierunek Kaukaz, czyli - jak nakazuje logika - wsiadłam wraz z Kubą w samolot do Amsterdamu. Stamtąd do Moskwy, gdzie spotkaliśmy się z trzecim muszkieterem - Pawłem, który leciał z Brukseli. Z Moskwy już tylko niespełna 2 godzinny lot do Mineralnych Wód. Niech jednak nazwa was nie zwiedzie - do wód lepiej gdzie indziej. Z Wód do Tereskolu marszrutką zabrał nas Sasza.

Srebrną strzałą jechała z nami też Oksana. Miła dziewczyna, na pierwszy rzut oka niewyróżniająca się niczym szczególnym Rosjanka. Spytała czy my też na bieg. Bieg? Jaki bieg? - popatrzyliśmy po sobie. My na Elbrus, na wyprawę, na zdobywanie góry! - zdawała się znaczyć nasza cicha reakcja i brak zainteresowania tematem. Jakże potem było nam żal, że nie porozmawialiśmy z Oksaną więcej, nie spytaliśmy jak się do biegu przygotowuje, ba! nie poprosiliśmy o wspólne zdjęcie i autograf! Jak się później okazało mieliśmy przyjemność dzielić busa z Oksaną Stefanishiną, wybitną biegaczką, która niespełna dwa tygodnie później wygrała znany wśród biegaczy ultra Elbrus Race, ustanawiając kobiecy rekord trasy i wygrywając o 45 minut (sic!) z drugim na mecie Piotrem Hercogiem. Cóż, ignorancja nie popłaca. Przynajmniej tyle, że gdzieś w przydrożnym barze zjedliśmy z Oksaną pyszne Чебуреки.

Do Tereskolu dotarliśmy popołudniu. Wymiana waluty, zakupy prowiantu oraz brakujących części garderoby, kolacja w centrum metropolii i do spania, bo przecież na drugi dzień ruszamy z Azau do Priuta czyli na wysokość około 4100 m. Nie ruszyliśmy jednak nigdzie, bo lało. Cały dzień. Niedzielę spędziłam zatem z Reinholdem Messnerem (Moje życie na krawędzi - całkiem niezłe czytadło). W góry ruszyliśmy w poniedziałek.

Było dość ciepło, ale pochmurno, zatem zarówno piękna radziecka architektura Azau, jak i wulkaniczny krajobraz, wszystko jawiło się w raczej szarych barwach. Gdzieniegdzie rdzawego koloru dodawał nonszalancko porzucony czołg. Bardziej kolorowo zrobiło się od granicy lodowca, powyżej 3800. Tzw. beczki, czyli schrony stworzone w - uwaga, bo to zaskakujące - gigantycznych blaszanych beczkach po paliwie lotniczym, odcinały się radośnie od szarego śniegu i skał. Równie bajkowo wyglądało otoczenie naszej drewnianej chatki w pobliżu dawnego Priuta 11, gdzie mieliśmy spędzić kolejnych kilka nocy. Niezbyt zmęczeni tą łatwą drogą wzdłuż wyrytej w zboczu wulkanu trasy narciarskiej, wieczór spędziliśmy na grze w tysiąca. Mnie w udziale przypadło jeszcze zaopatrywanie nas w wodę, czyli wędrówki do pobliskiego źródełka.

We wtorek aklimatyzacyjne wyjście do ratraka równie nonszalancko porzuconego na wysokości 5100 m. Szło się w chmurze, przez którą jednak przebijały się promienie słoneczne, co dawało swoisty efekt szklarni oraz poskutkowało moim spalonym czołem, które nieopatrznie zapomniałam potraktować pięćdziesiątką. Poszło szybko, a w dół właściwie zbiegliśmy, więc całe popołudnie można było znów spędzić na wycieczkach do źródełka, gotowaniu herbaty w jetboilach i hazardzie. Prognozy na kolejny dzień były obiecujące, choć w nocy miało dosypać 20-30 cm śniegu, ale potem bezchmurne niebo miało się utrzymać aż do południa. Temperatura minus 20 stopni.

Po 2 w nocy wyszła grupa niemieckich turystów w przewodnikiem (dobrze - przetrą szlak po nocnych opadach). My planowaliśmy wyjść po 5. Wyszliśmy kwadrans przed 6, czyli przecież zgodnie z planem. Od samego świtu delektować się można było absolutnie pięknymi widokami, w tym panoramą gruzińskiego Kaukazu z ich ukochaną, charakterystyczną w kształcie Uszbą. Słońce świeciło mocno, nie było aż tak zimno, jak zapowiadali, ale przejmujący wiatr sprawiał, że na postojach się marzło. Pierwszy 1000 m przewyższenia to droga prosta jak drut i o dość równym nachyleniu. Powyżej samotnego ratraka zaczyna się trawers wschodniego wierzchołka Elbrusa.

Tam Pablito trochę osłabł - dopadło go to rozrzedzone powietrze. Kuba szedł pierwszy i torował drogę, ja tuż za nim. Ścieżka była widoczna, ale bynajmniej nie udeptana (tych Niemców nie było znowuż aż tylu!), trzeba więc było się trochę namachać. Tuż przed przełęczą dopadł mnie ogromny głód, ale to taki, że czułam go nie tyle w żołądku, co w mięśniach, które ewidentnie krzyczały Jak chcesz tak łazić, to daj nam energii! Na głodnego odmawiamy współpracy! Na ratunek mym mięśniom przyszedł Kuba, który roztropnie miał w kieszeni batona bakaliowego i czym prędzej mnie nim nakarmił. W siodle między dwoma Elbrusami była herbata, coś do jedzenia i ubieranie kolejnej warstwy ciuchów, bo zimno mocno dawało się we znaki. I w drogę! na ostatnie 350 metrów w wysokości, dość mocno nachylonym trawersem, nadal w kopnym śniegu. I w powietrzu, które ma połowę już tylko tego tlenu, jaki wdychamy na nizinach. To ciekawe uczucie oddychać takim powietrzem - ja czułam się trochę jak na lekkim haju. Dotarliśmy na szczyt po około 7 godzinach. Radość i duża satysfakcja, kilka zdjęć i szybko zaczęłam schodzić, bo zimno i wieje. Widoki, owszem piękne, ale po raz kolejny stwierdzam, że lepsze widokowo są niższe szczyty, z których można popatrzeć na te najwyższe.

Droga w dół nam się trochę dłużyła. Na trawersie za przełęczą nie raz wpadałam w śnieg po uda, a do tego zaczęło grzać słońce i dla odmiany zrobiło się gorąco. Do Priuta doszliśmy przed 15, szybkie pakowanie i dzięki dyplomacji Kuby udało nam się zjechać na dół skuterami śnieżnymi i gondolką. Wystarczyło nam marszu na ten jeden dzień. I tym sposobem była środa wieczór, sączyliśmy zasłużone piwo o wymownej nazwie 5642 i mieliśmy przed sobą jeszcze 3 pełne dni na wędrówki po Kaukazie. Było pobiegane. Było wyjście na Czeget, a właściwie tuż pod, bo wejścia na wierzchołek (3460 m) bronią panowie z kałachami, bo to strefa przygraniczna. Była też wycieczka do bazy badawczej pod Elbrusem, gdzie spotkaliśmy trenującą do Elbrus Race Izę Zatorska z ekipą. Widoki fantastyczne - Kaukaz zdecydowanie urzeka! Z pewnością doń wrócę, aczkolwiek dla odmiany od gruzińskiej strony.




Whos' way?

Mówią o mnie dziewczyna cyborg od serników. Jak miałam 12 lat podczas lektury Słownika Wyrazów Obcych Kopalińskiego urzekła mnie koncepcja hedonizmu. Jego epikurejskie wydanie szybko okazało się nadto pasywne. W poszukiwaniu endorfinowego haju przekraczam granice, wylewam pot i łzy, zdzieram buty i obijam kolana. 

  • Black Facebook Icon
  • Black Instagram Icon
Never Miss a Post!
bottom of page