Od czegoś trzeba zacząć
Pamiętam jak we wrześniu 2013 roku Krzychu, z którym wówczas dopiero zaczynałam wspólne biegowe treningi, opowiadał mi o swoich planach sportowych. Krzysiek zawsze był świetnym biegaczem, więc było sporo o życiówkach, o maratonach, o kosmicznych tempach z trójką z przodu licząc w ile minut pokonuje się kilometr. Dla mnie absolutnym rekordem wtedy była moja pierwsza dycha w zawodach Biegnij Warszawo, gdzie do mety dobiegłam w 54 minuty. To, o czym mówił Krzychu było tak odległe, że nawet nie przychodziły mi do głowy myśli typu "może mnie też się kiedyś uda" albo "spróbuję go dogonić". No dobra, z tym ostatnim to nie do końca prawda, bo jakieś ambicje na przekraczanie kolejnych zaklętych w liczbach granic już wtedy się rodziły. Najszczerszą prawdą jest natomiast to, że gdy Krzychu oznajmił, że chce w kolejnym sezonie spróbować swoich sił w triathlonie, to pomyślałam "Triathlon, wow! To już jest sportowiec pełną gębą! Triathlon to jest COŚ! Coś zdecydowanie nie dla takiego amatorre jak ja". Krzychu oprócz talentu sportowego ma najwyraźniej także zmysł strategiczny. Zostawił mnie z tą refleksją i dopiero kilka tygodni później wyskoczył z pytaniem "Ola, a może wystartujesz ze mną w triathlonie w przyszłym roku?". Zamilkłam. Po chwili powiedziałam, że muszę się z tym przespać, a w mojej głowie zaczęła się gonitwa myśli. To chyba był początek trwającego do dziś sporu zachowawczego zdrowego rozsądku z ambicją i polotem.
Zachowawczy Rozsądek: A co jak nie dasz rady?
Ambicja i Polot: Ja nie dam rady?
Zachowawczy Rozsądek: No dobra, dasz radę, ale pewnie będziesz ostatnia i ty, ambicja, będziesz potem cierpieć!
Ambicja: Już ja się o to postaram, żeby nie być ostatnia!
Polot: A nawet jeśli, to przecież zawsze lepiej spróbować i polec, niż żałować, że się nie spróbowało!
Na drugi dzień dumna oznajmiłam Krzyśkowi, że podejmuję wyzwanie. Nie zdziwił się ani trochę. Przyznał się, że już zanim zadał mi to pytanie wiedział, że się zgodzę. Wyczuł najwyraźniej drzemiącego we mnie ducha walki.
I tak oto zapisałam się na swoje pierwsze zawody tri: Iron Dragon Triathlon 2014 na dystansie olimpijskim. Wybór okazał się symboliczny. Iron Dragon Triathlon to bowiem impreza organizowana przez pasjonatów z Klubu Triathlonowego Water Knights, do którego to dołączyłam niemal 3 lata później i którego barwy dziś dumnie noszę.
Nie był to jednak mój pierwszy start. Kilka miesięcy przed olimpijką postanowiłam sprawdzić jak smakuje triathlon na dystansie sprinterskim we Frydmanie. Bagatelka - 750 m pływania, 20 km na rowerze i 5 km biegu. Dystans, który może być wyzwaniem, jeśli ścigamy się na bicie rekordów, i który sprawdza się idealnie jako appetizer, bo pozwla poznać smak tego sportu i przekonać się, że to wcale nie jest trudne! 29 czerwca 2014 wraz z Krzychem stanęłam na starcie na brzegu Jeziora Czorsztyńskiego. Przepłynęłam, przejechałam i przebiegłam co miałam przebiec. Z ogromną radością po godzinie i 40 minutach przekroczyłam linię mety. Nie miałam pojecia czy to dobry czas, czy nie – dla mnie był najlepszy na świecie. To był czas, w którym zdążyłam się triathlonem zauroczyć. To sport, który daje ogromną satysfakcję - jest wymagający, ale trudy sowicie wynagradza. O tym przekonam się jeszcze nie raz.
We Frydmanie przekonałam się też, że to sport, który można robić po swojemu. Można płynąć w piance, można bez. Przed startem jeden zawodnik mówił mi, że zamierza płynąć żabką. Uśmiałam się, bo byłam przekonana, że żartuje. On nie żartował, a ja wyszłam na chamską ignorantkę. Otóż można płynąć dowolnym stylem – stylowym kraulem, łamanym kraulem, żabką lub bez stylu w ogóle. Można jechać na rowerze szosowym, czasowym, MTB albo i składaku – jakby ktoś miał taką fantazję. Ja na moim za dużym crossowym Unibike’u też dałam radę. I zrobiłam to po swojemu. Wszystko to kwestia podejścia - czy robimy to dla wyniku, dla własnej satysfakcji, dla współzawodnictwa czy dla zabawy. Do wyboru!
[Wszystkie zdjęcia w tym wpisie są autorstwa wspaniałych kibiców - rodziny Krzyśka. All rights reserved!]