top of page

Ultra w miniaturze


4 grudnia 2016, godzina 8:50

SMS od Mikołaja (nie, nie tego świętego, choć całkiem porządny to facet): Cześć! Będziesz dziś na KFG? - Tak, tak będę, a Ty też biegniesz? - odpisałam zdziwiona nieco, że kolega, który nie biega, wybiera się na GPK. Tak GPK, bo mój skupiony na celu mózg zabawił się w anagram akronimu i odczytał to, co chciał. Z Mikołajem się nie spotkałam, choć po biegu w istocie wybrałam się na KFG (Krakowski Festiwal Górski), ale to jest już całkiem inna historia. Dziś kilka słów o GPK czyli Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich.


To doskonała biegowa impreza, krakowskie święto biegania po górkach i lasach, która w tym sezonie ma już swoją piątą edycję. Każda edycja składa się z 5 biegów w comiesięcznym cyklu, od listopada do marca. To jedenz moich ulubionych biegów, po części dlatego, że jest ze mną od początku mojej biegowej przygody i przez te lata i ja i GPK rozwijamy się i zmieniamy. To dla GPK kupiłam swoje pierwsze trailowe buty biegowe. Mam je zresztą do dziś, choć już podeszwa starta i dziury w cholewce, ale są dla mnie ważne i niezawodne (uratowały mnie na Rzeźniku!). W pierwszym sezonie GPK startowałam na krótkim dystansie. 6 kilometrów i bodajże 250 m przewyższenia wydawało mi się sporym wyzwaniem. Moi wspaniali biegowi kompani (Matrix i Krzysiek), dużo lepsi ode mnie biegacze też robili szóstkę, co tym bardziej dodawało estymy dystansowi dwukrotnie dłuższemu. To było coś niezwykle odległego, to 13 km biegu, takie wyzwanie na kiedyś w przyszłości. W tym sezonie GPK poszerzyło ofertę dystansów i obok tradycyjnego 5,7 km, obok "Ambitnej jedenastki", pojawiła się też "Harda dwudziestka trójka". Zgadnijcie, na którym dystansie startuję tym razem?


23,2 km i około 1000 metrów przewyższenia. Czyli porządny trening. I właśnie treningowo do tego startu podeszłam. To jeszcze nie czas na ściganie się. Ani nie taki mam etap w cyklu treningowym, ani nie odbudowałam formy po roztrenowaniu, ani nie wyspałam się po intensywnym tygodniu. Miało być po prostu sportowo przyjemnie. Tym bardziej, że wspólny start zaproponował mi serdeczny kolega klubowy Łukasz. Razem raźniej, weselej i łatwiej trzymać tempo. Łukasz jest dużo lepszym biegaczem ode mnie, więc oczywistym było, że to on będzie zającem, a ja będę go gonić. Trzeba było tylko wypracować wspólny rytm - gdzieś na styku jego przyjemnego treningu tlenowego i mojego nadal treningowego, ale mocnego tempa. Udało się całkiem nieźle. Pierwszą pętlę przebiegliśmy więc noga w nogę. Na początek długi podbieg poszedł gładko, wesoło przegadany. Potem to, co tygryski lubią najbardziej, czyli zbieg tempem ok 4:10 min/km. Łukasz najwyraźniej wziął to za miernik moich możliwości i dalej cisnął mocno. Ambicja nie jest mi obca, więc cisnęłam za nim, ile mogłam, co skończyło się tym, że w połowie dystansu rozmowa zmieniła się w monolog Łukasza. Było nadal przyjemnie. Warunki do biegania wyśmienite. Ziemia jeszcze zmrożona, więc nie było błota, ale i lodu też nie było, można było pewnie odbijać się od ziemi, nie martwiąc się o stabilność. Do tego słońce i przyjemna temperatura lekko na plusie. Idealnie! Po drodze minęłam kolegę ze studiów - aż się zdziwił, że tak w biegu ludzi rozpoznaję. Była też grupa, która najwyraźniej rozpoznała we mnie kogoś innego, bo były ukłony, porozumiewawcze spojrzenia i szepty. Nie wiem jaką postać tym razem komuś przywiodłam na myśl. Kiedyś na MTB w Beskidzie Żywieckim ktoś wziął mnie za Maję Włoszczowską. Miłe to było, choć podobieństwo bardzo dalekie, zarówno wizualne, jak i przede wszystkim (!) sportowe. Kto zatem rzekomo biegał w Lasku Wolskim? W takiej atmosferze upływała pierwsza pętla.


Zdjęcie z galerii Sevencoins.pl

Drugą miałam już przebiec sama - Łukasz miał przyspieszyć (zgodnie z prawidłami strategii biegów na tego typu dystansach), a ja (oczywiście wbrew wszelkim zasadom) zwolnić i dobiec sobie na luzie do końca. Na punkcie odżywczym ktoś krzyknął, że jestem bodajże jedenasta. Faktycznie czas miałam (dzięki Łukaszowi) świetny: 1:11:28. Ku własnemu zaskoczeniu wcale nie zmieniło to mojej strategii, wcale nie wzrosła chrapka na walkę o miejsce czy czas. Rozsądek wziął górę nad ewentualną ambicją. Pomyślałam wręcz, że w takim razie ciekawe ile dziewczyn będzie miało satysfakcję z wyprzedzenia mnie na drugiej pętli? Przez pierwsze 2 km wyprzedził mnie tylko znany w triatlonowych kręgach Wojtek z Krakowa, który zresztą poratował mnie łykiem wody z miodem i imbirem (bo woda dostępna na punktach była tak zimna, że nie dało się jej pić). Dalej był zbieg, więc wiadomo, to ja wyprzedzałam. Na ok 8 km przed metą dogoniła mnie jakaś dziewczyna i biegła za mną krok w krok. Mam swoje dość specyficzne tempo, więc dziwiło mnie trochę, że było jej wygodnie tak biec. Tym bardziej, że już wtedy zaczął mnie boleć brzuch i zwolniłam. Po dwóch wspólnych kilometrach stanęłam z boku trasy i zwinęłam się w kulkę by ścisnąć to, co bolało. Po chwili przeszło, pobiegłam dalej. Koleżanka zza pleców już pognała do przodu. Na kolejnym, wcale nie stromym podbiegu biec już nie dałam rady, wiec poszłam. Za jakiś kolejny kilometr znów zwinęłam się w kulkę na chwilę. Stanęłam akurat w bardzo ładnym miejscu, z widokiem na jar i aż żałowałam, że nie mam ze sobą chociaż telefonu, żeby zrobić zdjęcie. Minęło mnie wtedy kilka osób. Po chwili pobiegłam dalej. Na jednym z moich ulubionych na tej trasie zbiegów, którym bez problemu hasałam już i po lodzie i po błocie i we wszystkich możliwych warunkach, ujechałam na liściu czy wyślizganym fragmencie i wyręciłam lekko kolano. Przestraszyłam się, bo kontuzja kolana to byłaby bardzo zła wiadomość! Przecież mam zobowiązania wobec mojej drużyny wsparcia, żeby stać się kobietą z żelaza! Kolano na szczęście okazało się żelazne i po kilkuset metrach wolniejszego biegu przestało boleć. Pomyślałam, że taki upadek, taki spadek czujności to może być efekt braku glukozy. Wyciągnęłam z kieszeni żel. Nie przepadam za żelami. Stosuję je tylko jako ostateczność, na tych najdłuższych zawodach, w momentach kryzysowych. Dają kopa, są potrzebne i robią dobrze, ale chyba nigdy specjalnie mi nie smakowały. Tym razem ten smak....mmmm...żel rozpływał się w ustach! Zabrzmiał mi w głowie wtedy Bogusław Linda ze Świetlikami. Nigdy żel nie będzie tak smaczny! Nigdy żel nie będzie tak zimny i pożywny!


To był jakiś 20 kilometr. Nie raz biegałam więcej, dalej, trudniej. Obiektywnie trudniej, a dla mnie łatwiej. Tym razem było wyjątkowo. Pod kopcem, chociaż było płasko, znów mogłam tylko iść, bo bolało. Szłam i cieszyłam się słońcem świeciącym przez oszronione gdzieniegdzie liście. Na ostatnim podbiegu znów zwinęłam się w kulkę. Po plecach poklepał mnie jakiś chłopak, który biegł z przepięknym huskim. Dasz radę, już niedaleko, znajdź siły - powiedział dla dodania otuchy. Tylko, że to nie o siły chodzi - odpowiedziałam. Siły są, ale brzuch tak bardzo boli, że nie mogę biec. Gdy to powiedziałam - przeszło. Pobiegłam więc znów do góry i w dół. Spotkaliśmy się na ostatniej prostej, a na finiszu krzyczał zza mych pleców motywując mnie do sprintu. Na metę wbiegliśmy razem. On się zatrzymał, a ja pobiegłam dalej do biura zawodów, do samochodu, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. I potem pojechać na KFG. Chociaż Mikołaja już tam nie było.

Whos' way?

Mówią o mnie dziewczyna cyborg od serników. Jak miałam 12 lat podczas lektury Słownika Wyrazów Obcych Kopalińskiego urzekła mnie koncepcja hedonizmu. Jego epikurejskie wydanie szybko okazało się nadto pasywne. W poszukiwaniu endorfinowego haju przekraczam granice, wylewam pot i łzy, zdzieram buty i obijam kolana. 

  • Black Facebook Icon
  • Black Instagram Icon
Never Miss a Post!
bottom of page