top of page

Triumf determinacji czyli JBL Triathlon Sieraków 28 maja 2017



Rozpoczęcie sezonu triathlonowego A.D. 2017 tradycyjnie na hardcorze, bo w najbardziej upalny dzień wiosny – 31 C w cieniu, czyli to co Ola lubi najbardziej (mind the irony). W sumie narzekać nie powinnam – skoro cały sezon jest przygotowaniem do Barcelony, to warunki na taki właśnie trening wręcz idealne. Poza tym skoro w Suszu rok wcześniej dałam radę w takim upale zadebiutować na dystansie ½ IM, to i teraz podołam. Muszę. Choć właściwie nie, nic nie muszę. To ma być przecież przyjemność, bez spiny. Serio, to nie fałszywa skromność i mydlenie oczu, to moje szczere podejście. Zabawne, że na pasta party w sobotę gdzieś nad mą głową toczyła się prześmiewcza dyskusja triathlonowych wyjadaczy o wszystkich startujących rzekomo treningowo, a później lecących w trupa i walczących za wszelką cenę o życiówkę, bo przecież brak życiówki to porażka. Ej, serio? Nie możemy się tym triathlonem bawić? Możemy! Swoją drogą o triathlonowym luzie fajnie pisał Warszawski Biegacz - polecam!



SOBOTA


Zachowując zatem pełen luz na dzień przed startem po raz pierwszy w sezonie (tak tak, wiem, skandal) zrobiłam sobie trening, a właściwie luźne rozpływanie w wodach otwartych. Cóż to była za przyjemność! Od razu morale wzrosło, że co jak co, ale na pływaniu, po zimie rzetelnie przepracowanej na basenie, na pewno urwę kilka minut. Potem relaks na molo, zajadanie gofrów (czyli łakomstwo pod przykrywką ładowania węgli) i przygotowanie sprzętu w strefie zmian – tu ukłony dla serwisu Shimano za szybkie niezbędne poprawki w Biance.


NIEDZIELA


Skwar od rana. Już o 7 rano było tak gorąco, że najchętniej położyłabym się na trawie w cieniu drzewa z zapasem mrożonej lemoniady i książką. Jak to mówią – jak się nie ma co się lubi, to 113 km w spiekocie smakuje jeszcze lepiej. Zatem do boju! Strefa zmian, przygotowanie gadżetów, butów, skarpetek i prowiantu na wszystkie etapy (jak zwykle niezastąpiona pomoc Filipa).


8:20 wskakuję w piankę i idziemy na krótkie rozpływanie przed startem. Organizatorzy skuterem opływają trasę między szeroko rozstawionymi bojami. Przyglądam się uważnie, bo nawigacja na wodach otwartych nie jest moją mocną stroną. Punkt 9:00 start pierwszej fali – 15 zawodników z kategorii PRO. Co 10 minut ruszają kolejne fale. Krzysiek w drugiej, ja w trzeciej. Po raz pierwszy posmakowałam zawodów z tzw. rolling start i zakochałam się w tym rozwiązaniu! Nie tylko pozwala uniknąć pralki i kopania się po głowach przez pierwsze 100 m, ale to rozluźnienie utrzymuje się też i na dalszych etapach wyścigu, a w dodatku wydaje się być też ciekawszym widowiskiem dla kibiców. Płynę. Chwilę zajęło mi złapanie rytmu, z nawigacją problemy miałam tym większe, że okolice Jeziora Jaroszewskiego pozbawione są wyróżniających się punktów. Gdybym miała coś zmienić w organizacji tych zawodów, to właśnie dodałabym jeszcze jakieś kierunkowe boje. Ułatwiłoby mi to zadanie, ale nie zmienia to faktu, że praca nad trzymaniem kursu to ewidentnie moja praca domowa do odrobienia. Ciekawym doświadczeniem było też to, że gdzieś w połowie dystansu ścierpła mi lewa dłoń, całkowicie straciłam czucie w palcach. Machałam więc tą dłonią tak bezwładnie, co zapewne skutkowało jeszcze mniej profesjonalnym pociągnięciem, a i trzymania równego kursu nie ułatwiło, ale i to nie jest wymówką od pracy nad tym elementem. Z wody wyszłam po 40 minutach i 19 sekundach i z dodatkowymi 250 metrami na koncie. Nie udało się zatem poprawić wyniku z Borówna. Zmartwiłam się tym na moment, ale potem szybko przypomniałam sobie, że przecież mam się tym startem cieszyć, więc doprawdy szkoda tracić energię na smutki i wyrzuty. Lepiej spiąć się i powalczyć na kolejnych etapach! Wspaniały doping kibiców na dość długim dobiegu do strefy zmian tylko utwierdził mnie w tym optymizmie. Szybka zmiana i hop na rower.



Na dobiegu do belki startowej wyprzedziłam jedną zawodniczkę, nomen omen Aleksandrę, z którą potem ścigałyśmy się niemal koło w koło przez cały odcinek rowerowy. Czekały nas 4 pętle po ok. 22 km. Trasa mocno pofałdowana. Ola ewidentnie mocniejsza na podjazdach wyprzedzała tam, gdzie było ostrzej pod górę. Potem ja nadrabiałam na wypłaszczeniach lub tam, gdzie wysokość zdobywało się długo i mozolnie. Prawdopodobnie dzięki tej rywalizacji udało mi się spełnić marzenie o złamaniu 3 godzin na odcinku rowerowym. Nie bez znaczenia zapewne była też praca nad moją pozycją na rowerze i bike fitting w wykonaniu niezastąpionego Krystyna z Wertykala (szczerze gorąco polecam - poprawa komfortu jazdy niesamowita!). Zresztą odcinek rowerowy z Sierakowa i bez względu na wynik to była ogromna przyjemność! Przepiękne widoki po drodze, doskonale funkcjonujące punkty odżywcze i masa wolontariuszy, którym wielkie brawa należą się za tyle godzin wytrwałego podawania bidonów w pełnym słońcu. Gdzieś na trasie mijaliśmy się z zawodnikiem również na Bianchi – jak się okazało już po raz wtóry przywitałam go pozdrowieniem i uznaniem za wybór marki roweru, bo analogiczne spotkanie mieliśmy w Borównie w 2016. Uwielbiam takie sytuacje. Ciekawa jestem czy i w tym roku znów miniemy się na naszych rumakach w kolorze Celeste na trasie pod Bydgoszczą.



Po takich atrakcjach z ogromnym uśmiechem przekroczyłam linię końca trasy rowerowej z czasem 2 godziny 52 minuty. Wiem, że to nadal daleko do przyzwoitego poziomu i dużo pracy mnie czeka, wiele kilometrów do przejechania, ale dla mnie przekroczenie magicznej bariery utrzymania prędkości wyższej niż 30km/h na dystansie 90 km było ogromnym sukcesem i niesamowitą radością. Dało mi to satysfakcję tak dużą, że już całkiem obojętne stało się dla mnie to, w jakim czasie pokonam odcinek biegowy. Ja już miałam swój sukces, swój rekord. Dzięki temu z przyjemnym luzem podeszłam do biegu, który tego dnia był dla wszystkich startujących chyba największym wyzwaniem. Imienniczka z rowerowej rywalizacji miała zdecydowanie ambitniejsze podejście i więcej siły w nogach – wybiegając na ostatni odcinek zmagań zdążyłam jej tylko w locie podziękować i życzyć powodzenia i tyle ją widziałam. Dobiegła do mety 20 minut przede mną – brawo! Mnie, jak się szybko okazało, czekała walka nie tylko z upałem, ale i z konsekwencjami własnej nonszalancji. Nie wiem czy to z radości z rowerowego wyniku, czy z nieuwagi przy lejącym się z nieba żarze, ale zrobiłam bardzo głupi błąd – nie założyłam skarpetek. Przypomniałam sobie o tym już po kilku pierwszych kilometrach, gdyż buty szybko zaczęły mnie obcierać. Miałam przed sobą 21 km biegu w większości po piasku, co jeszcze pogarszało sprawę braku skarpetek. Pierwszą pętlę przebiegłam jeszcze dość przyzwoicie. Na początku drugiej pęcherze na stopach już zdążyły się chyba rozerwać, bo po raz pierwszy ból pojawił się tak mocny, że przyszła mi do głowy myśl o przerwaniu biegu. Szybko ją jednak przegoniłam – no bo jak to tak? Poddać się? Jak chcę zostać ajron girl, to nie mogę się tak łatwo poddawać! Zacisnęłam zęby i pobiegłam dalej. Tempo spadało, bo zamiast motywacji do przyspieszenia, moja głowa mocno skupiała się na szukaniu motywacji do postawienia kolejnego kroku. Koniec każdej pętli to podbieg po serpentynach przyjeziornej promenady. Wielu zawodników narzekało na te podbiegi – dla mnie wyjątkowo były wybawieniem, bo choć przez chwilę biegło się po twardym asfalcie, gdzie łatwiej było panować nad ułożeniem stopy w bucie tak, by mniej bolało. Dodatkowym zastrzykiem energii byli też niezastąpieni kibice.



Na trzeciej pętli z bólu zachciało mi się płakać. Zaczęłam też mieć do siebie pretensje o tak idiotyczny błąd. Hola! – pomyślałam jednak – nie ma co się użalać! Mam nauczkę na przyszłość, a teraz trzeba stawić czoła wyzwaniu! O ile lepiej będzie smakował ten finisz i meta po tak trudnej walce! I nie ważne, że tempo marne, nie ważne, że nie będzie życiówki, ważne by się nie poddać. Od trzeciej pętli zaczęłam biec stawiając stopy tylko na zewnętrznych krawędziach, by choć trochę sobie ulżyć. Musiało to niesamowicie koślawo wyglądać i z pewnością sprawiło, że biegłam jeszcze wolniej, ale biegłam! Zaczęła mnie nawet bawić myśl, że prawdopodobnie uda mi się zrobić biegowy rekord, bo będzie to mój najwolniejszy półmaraton w życiu! Ostatnie okrążenie pokonałam niesiona słodką myślą o coraz bliższym finiszu, a słodycz ta najwyraźniej tak mnie zmotywowała, że jednak tej życiówki na opak nie zrobiłam. Na metę dotarłam w łącznym czasie 5 godzin 56 minut i z ogromną satysfakcją. Po zdjęciu zakrwawionych butów poziom endorfin wystrzelił jeszcze bardziej. Po krótkim odpoczynku zebraliśmy się z Krzychem w drogę powrotną do Krakowa. Filip został jeszcze na dekorację, bo wraz z kolegami zajęli pierwsze miejsce w zmaganiach sztafet. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Filip odebrał przy okazji także moje trofeum. Klasyfikacja kobiet ułożyła się tak, że mimo mojego marnego biegowego wyniku uplasowałam się na 3 pozycji w swojej kategorii wiekowej! Po cichu myślę sobie, że to nagroda za determinację. Jak to mówią - ból mija, satysfakcja zostaje. Tak też było i w tym przypadku: po dwóch dniach mogłam już zakładać buty, po tygodniu rany się zagoiły, a wspomnienia, radość i statuetka są nadal ze mną!


Whos' way?

Mówią o mnie dziewczyna cyborg od serników. Jak miałam 12 lat podczas lektury Słownika Wyrazów Obcych Kopalińskiego urzekła mnie koncepcja hedonizmu. Jego epikurejskie wydanie szybko okazało się nadto pasywne. W poszukiwaniu endorfinowego haju przekraczam granice, wylewam pot i łzy, zdzieram buty i obijam kolana. 

  • Black Facebook Icon
  • Black Instagram Icon
Never Miss a Post!
bottom of page